top of page

Ostatki jesienne - tradycyjny, sezonowy hamulec.

  • Zdjęcie autora: Ludmiła Kwiatowa
    Ludmiła Kwiatowa
  • 25 lis
  • 2 minut(y) czytania

Listopad od zawsze był w Polsce chwilą pomiędzy. Między światem pracy w polu a rytmem domu. Ostatnie wykopki, porządki, sprzęty schowane do stodoły. Kiedy ziemia przechodziła w zimowy odpoczynek, ludzie robili dokładnie to samo. Na wsiach nazywano ten okres jesiennymi ostatkami albo zimowym zasiedzeniem - czasem, w którym tempo pracy malało, a życie przenosiło się do środka: do izby, do wspólnoty, do ciepła ognia. To był moment, który nie wymagał biegu. Wystarczyło być. Zrobić miejsce dla ciszy, dla domowych prac, dla ludzi, z którymi dzieliło się dach.



Dawny zwyczaj - prace, opowieści i oczyszczanie

Wieczory zaczynały wyglądać inaczej. Zamiast biegania po podwórzu pojawiały się zajęcia, które scalały wspólnotę: darcie pierza, przędzenie lnu, łuskanie grochu, cerowanie, szycie. Na Lubelszczyźnie organizowano prządki - kobiety i dziewczęta spotykały się, by prząść len i opowiadać historie: od codziennych opowieści po wierzenia o duchach i przodkach.

W Wielkopolsce darcie pierza było czymś więcej niż pracą - nożyce „klaskały”, śmiech mieszał się z rytmem dłoni, a takie spotkania potrafiły trwać do późnej nocy. Na Podhalu długie jesienne wieczory wypełniały posiady - wspólne siedzenie przy ogniu, naprawianie sprzętów pasterskich, śpiewanie pieśni i snucie opowieści, które przechodziły z pokolenia na pokolenie.

Jesienne ostatki były też czasem oczyszczenia. Porządkowano dom, łatano ubrania, czyszczono narzędzia - nie tylko z praktycznych powodów, ale po to, by wejść w zimę z poczuciem ładu. Był to moment symbolicznego domknięcia cyklu: ziemia odpoczywała, dom wyciszał się razem z nią, a ludzie spotykali się częściej wewnątrz niż na dworze.

W powietrzu unosił się zapach dymu, w domach paliły się kaganki. Wszystko zwalniało. Wewnątrz robiło się jaśniej i cieplej, na zewnątrz - ciemniej i ciszej. I nikt nie miał wyrzutów, że mniej wychodzi - taki był rytm natury i wspólnoty.



Współczesne zimowe zasiedzenie

Dziś nie drzemy pierza ani nie przędziemy lnu, ale jesień i zima uruchamiają w nas ten sam, pierwotny odruch: potrzebę schowania się do środka. Kiedy robi się zimno, a dzień kończy się szybciej, nic już nie woła nas, by wyjść na pole*. Zostanie w domu przychodzi naturalnie. I wtedy zaczyna się współczesne zimowe zasiedzenie.


Wystarczy, że krótki dzień przegoni pod strzechy i coś w nas się zmienia. I nagle łatwo sięgnąć po rzeczy, które czekały całe lato: stare pudło z szydełkami po babci, notes z odłożonymi pomysłami, zepsutą lampę, którą „kiedyś” mieliśmy naprawić. Zaczynamy dłubać, szyć, segregować, porządkować - nie z przymusu, ale z przyjemności. Upieczenie ciasta lub drożdżówek na śniadanie nie stanowi już takiego wyzwania jak kilka tygodniu temu. Rytm zwalnia, a te małe, domowe czynności stają się spokojnym sposobem na wieczór, dokładnie tak, jak kiedyś bywało w izbach naszych prababek. Tylko w bardziej współczesnej odsłonie.


Jesienne ostatki przypominają, że świat ma swój rytm - a my, chcąc nie chcąc, podążamy za nim. Gdy ziemia odpoczywa, a dni są krótkie i chłodne, naturalnie wracamy do środka: do domu, do wspólnoty, do siebie.


*Tak, tak - Kraków pozdrawia!



ree



Herbaty na zimowe zasiedzenie


W takim czasie kubek kwiatowej herbaty przestaje być tylko napojem. Staje się częścią rytuału zwolnienia: ciepłym gestem, który nie pobudza i nie przyspiesza, lecz wpisuje się w sezon. Towarzyszy zimowemu zasiedzeniu - miękko, nienachalnie - i pomaga odnaleźć spokój w najcichszych miesiącach roku.







 
 
 

Komentarze


bottom of page